Destiny 2: Ostateczny kształt przywróciło mi wiarę w Bungie. No prawie…

Warto było czekać na Destiny 2: Ostateczny kształt, oj warto. Tak dobrego dodatku Destiny 2 nie dostało od lat. I dobrze, bo ten kultowy looter shooter potrzebował prawdziwie mocarnego zakończenia historii zapoczątkowanej prawie 10 lat temu, w pierwszej części tej gry. Szkoda jednak trochę, że znów na starcie nie obyło się bez problemów.

Bungie to jeden z weteranów branży gier. Historia tego studia zaczęła się bowiem jeszcze w późnych latach 90-tych ubiegłego wieku. I choć zapewne większość młodszych graczy kojarzy Bungie wyłącznie z serią Destiny, to jednak na koncie tego amerykańskiego producenta są jeszcze przecież tak niesamowite produkcje jak Myth: Fallen Lords (jak na swoje czasy absolutnie fenomenalna strategia RTS) czy pierwsze części serii Halo – marki-giganta obecnie kojarzonej przede wszystkim z konsolami Xbox.

Ostatnie lata to jednak wyraźny spadek formy tego niegdyś niesamowitego studia. Dlaczego? No cóż, Destiny 2 za chwilę „stuknie” 7 lat, a i ostatnie działania wokół tej gry nie przyniosły jej znaczącego wzrostu zainteresowania. Dość powiedzieć, że Sony niezadowolone z wyników finansowych studia (Sony przejęło Bungie w 2022 roku) kilka miesięcy temu dość mocno okroiło jego skład. W efekcie oczekiwany od jakiegoś czasu dodatek Destiny 2: Final Shape („po naszemu” Ostateczny kształt) zaliczył poślizg – jego premierę przesunięto bowiem z lutego na czerwiec 2024 roku.

Fakt ten, plus doniesienia o przygnębiającej sytuacji w Bungie, które walczyło ponoć wówczas o resztki wolności, spowodowały, że mój niepokój co do jakości owego rozszerzenia tylko rósł. Szczególnie mając w pamięci ostatni dodatek – Destiny 2: Upadek Światła, który, powiedzmy sobie szczerze, najwyższych lotów raczej nie był. Na szczęście tym razem Bungie nie zawiodło. Ba, udało im się stworzyć chyba najlepsze DLC w całej historii Destiny.

Destiny 2: Ostateczny kształt – prezent dla najwierniejszych fanów

Przez ostatnie 7 lat w Destiny 2 sporo się działo – Wędrowiec, czyli tajemniczy, kosmiczny byt, od którego wszystko się zaczęło, został zniszczony (a potem naprawiony), zginął Cayde-6, czyli jedna z najfajniejszych postaci całej serii, a Ciemność, która najpierw jedynie zaznaczyła swoją obecność, w końcu pokazała całą swoją moc. Destiny 2: Ostateczny kształt to ostatni etap wojny Światła i Ciemności, w którym znamy już głównego wroga – Świadka. Pojawił się on bowiem na końcu jednego z ostatnich dodatków. Wcześniej jedynie pociągał za sznurki kryjąc się gdzieś w cieniu, teraz stoczymy z nim wielką batalię. Szczególnie, że wraz ze Świadkiem pojawiły się zastępy jego mrocznych sługusów – Dręczyciele i Ponuraki, nowa rasa podbita wcześniej przez naszego antagonistę.

Cel Świadka jest jeden – zaprowadzić swoje porządki w całym wszechświecie, niszcząc i podporządkowując sobie nie tylko całe napotkane życie, ale też swojego odwiecznego wroga – Wędrowca. Co ciekawe, Świadek to nie jest pojedynczy bohater. Znaczy jest, ale powstał on z połączenia całej rasy w jedną postać – coś jak Legion, biblijny demon złączony z wielu demonów. Dlatego gdy oglądamy go na przerywnikach filmowych (a potem także z nim walczymy) może wydawać się, że przebywa on jednocześnie w wielu wymiarach.

Owszem, trochę to wszystko jest tu zagmatwane, ale powiedzmy sobie szczerze – ten dodatek nie jest dla nowych graczy. To ukłon w kierunku tych najbardziej zagorzałych fanów, którzy swoją przygodę z Destiny zaczynali jeszcze od pierwszej części gry, 10 lat temu. Oni wychwycą tu wszystkie nawiązania i niuansiki, docenią zmiany i ulepszenia czy choćby ucieszą się niezmiernie z odblokowania całej masy broni, które kilka lat temu dziwną decyzją zablokowano, nie pozwalając na ich dalszy rozwój.

Nie zrozumcie mnie źle – strzelanie w tej grze wciąż jest absolutnie fenomenalne i nikt z tym problemów mieć raczej nie będzie. Samo rozpoczęcie tej gry nie jest jednak obecnie miłym doświadczeniem – po prostu zabrało dobrze przemyślanego podejścia do wprowadzania nowych graczy w przeogromny świat Destiny 2. Z tym Bungie wciąż sobie nie poradziło. Potrafi jednak jak nikt inny z powrotem „przyciągać” do siebie dawnych graczy każdym kolejnym dodatkiem. I Ostateczny kształt nie jest tu wyjątkiem.

Więcej, lepiej, ciekawiej, trudniej

Ktoś powie pewnie teraz, że dla zagorzałych fanów Destiny 2 sam fakt pojawienia się nowej zawartości wystarczy, by pobiegli oni do sklepu po nowy dodatek. Szczególnie, że przecież tym razem fabuła miała tu kończyć całą 10-letnią Sagę Światła i Ciemności. Trochę w tym racji jest, choć chyba nikt nie zaprzeczy, że po ostatnim „wypadku przy pracy” w postaci Destiny 2: Upadek Światła wiara w Bungie została mocno nadwątlona. No bo skoro wcześniejsza Królowa-Wiedźma potrafiła pokazać naprawdę znakomity poziom serwując nam mix świetnej fabuły z masą dodatkowej zawartości i fenomenalnymi, zapadającymi w pamięć miejscówkami to nagły przeskok do porażającej przeciętności potrafił mocno zszokować.

Na szczęście Bungie wzięło sobie tę lekcje do serca, bo Destiny 2: Ostateczny kształt błyszczy niemal w każdym aspekcie. Fabularnie to najwyższa półka. Opowieść o ostatecznym starciu ze Świadkiem jest świetnie napisana i potrafi nieźle wciągnąć. Ma też kilka ciekawych twistów. Nie będzie to chyba żaden wielki spoiler (wszak trąbiono o tym od dłuższego czasu), gdy powiem, że w tym dodatku powraca ikona Destiny – Cayde-6. Co więcej, to chyba jest pierwszy raz, gdy Bungie serwuje nam całkowicie liniową przygodę. I co tu dużo mówić – wyszło to grze na zdrowie, bo akcja nie rozmywa się tu gdzieś po drodze przez bezsensowne zapychacze.

Destiny 2: Ostateczny kształt ma też świetnie zaprojektowane misje. Cała rozgrywka toczy się tu we wnętrzu Wędrowca, więc i podsuwane nam tu przez niego lokacje potrafią czasem zaskoczyć. I wszędzie, w niemal każdej misji, czujemy ową niezwykle klimatyczną wszechobecność Świadka, co dodatkowo podkręca atmosferę tajemniczości. Co więcej, Bungie mocno się postarało, by misje nie były prostym „kopiuj-wklej” poprzedniczek i w zasadzie wszędzie napotykamy tu nowe mechaniki.

Zresztą, takich niespodzianek twórcy serwują nam tu znacznie więcej, bo i w „endgame” pojawiają się świetne, nie widziane dotąd mechaniki (choćby Poszukiwacz, w którym sami wybieramy sobie wyzwania ze specjalnej drabinki), jak i w fabularnym „grand finale”, po raz pierwszy w historii, otrzymujemy misje na 12 osób. Oczywiście, starym zwyczajem Bungie udostępniło owo zakończenie dopiero wówczas, gdy pierwsi gracze ukończyli rajd. A że tym razem trwało to aż 19 godzin – no cóż, to tylko świadczy pomysłowości twórców gry. Jakby nie patrzeć do tego wyzwania najszybciej stanęli starzy wyjadacze Destiny 2, którzy widzieli już w rajdach niejedno.

Ale Salvation’s Edge, czyli „Skraj zbawienia” (bo taką nazwę nosi nowy rajd) zaskoczył nie tylko mechanikami. Zadowoleni powinni być wszyscy Ci, którzy narzekali na zbyt niski poziom wyzwania ostatnich dużych aktywności z poprzednich dodatków. W Destiny 2: Ostateczny kształt poziom trudności wydaje się momentami znacznie wyższy, co czasem potrafi nawet lekko frustrować.

Nie myślcie jednak, że taki skok wyzwania spowodowany jest wprowadzeniem nowej podklasy pryzmatycznej, łączącej wszystkie dotychczasowe w jedno. Co to to nie. Owszem, nowa podklasa jest świetna – uatrakcyjnia rozgrywkę pozwalając na znacznie ciekawsze „buildy”, czyli bardziej spersonalizowane zestawy umiejętności. Ale podkręcenie poziomu trudności miało raczej spowodować, by gracze zaczęli grać bardziej taktycznie, a także chętniej łączyli się w „drużyny ogniowe”. Czy spowodowało? Z tym niestety bywa różnie.

Premierowa wtopa i inne „niespodzianki”

Żeby jednak nie było, że tylko rozpływam się w zachwytach nad pomysłowością Bungie i nie widzę żadnych wad Destiny 2: Ostateczny kształt. Niestety, premiera nowego dodatku znów nie obyła się bez problemów. Twórcy kolejny raz nie przewidzieli gigantycznego wzrostu zainteresowania przez co serwery przywitały nas najpierw kolejkami, a potem komunikatami o błędach, które uniemożliwiały jakąkolwiek zabawę. Teraz jest już co prawda lepiej, ale mimo wszystko szkoda, że to pierwsze wrażenie było kiepskie.

Jeśli zaś chodzi o inne wady Destiny 2: Ostateczny kształt to standardowo wymienić można wciąż niezmienny grind, który choć został w ten czy inny sposób urozmaicony, ale w drodze do osiągnięcia poziomu pozwalającego na wejście do nowego najazdu, potrafi czasem dać się we znaki. Wizualni puryści też będą tu zapewne kręcić nosem, bo pod względem wizualnym czuć już coraz bardziej, że to gra powstała jeszcze na poprzednią generację. Nie zmienia to jednak faktu, że w Ostatecznym kształcie nie zabrakło świetnie wyglądającej, zapadającej w pamięć lokacji – Blade Serce.

Destiny 2: Ostateczny kształt – dobra robota, drogie Bungie

Chcecie usłyszeć werdykt? No to Destiny 2: Ostateczny kształt to według mnie najlepszy dodatek w całej historii tej serii. I mówię to jako jeden z najwierniejszych jej fanów. W pierwszym Destiny spędziłem bowiem prawie 2500 godzin. Co więcej, w tamtym czasie swoją miłością do tej strzelanki zaraziłem swojego starszego syna, który dzieląc ze mną konto, łącznie na wszystkich platformach, wykręcił wraz ze mną w Destiny 2 niebotyczne 3400 godzin z hakiem. Nolife’y? No trochę tak, ale chyba każdy z graczy ma taką grę, do której uwielbia wracać.

Destiny 2: Ostateczny kształt to masa świetnego strzelania połączona ze świetną fabułą. Jednocześnie jest to też wręcz idealne zwieńczenie 10-letniej historii tej serii. I nie jest to jedynie moje zdanie – mój 22-letni syn, po ukończeniu dodatku odłożył pada, po czym stwierdził, że czuje się naprawdę spełniony. Co tu dużo pisać – Bungie naprawdę nam teraz zaimponowało – dostarczyć tak mocarny dodatek w tak trudnym dla tego studia czasie, to coś co zasługuje na gromkie oklaski. Ciekawe, co jeszcze czeka nas w Destiny 2. Bo chyba nikt nie wierzył, że Ostateczny kształt będzie totalnym pożegnaniem z tą serią, prawda?

Plusy:

  • naprawdę dobrze napisana fabuła
  • powrót Cayde’a-6, jednej z ikonicznych postaci Destiny
  • bardziej liniowa historia to strzał w dziesiątkę
  • nowe, wyjątkowo dobrze zaprojektowane mechaniki (szczególnie „poszukiwacz”)
  • całkiem pokaźny arsenał nowych, ciekawych broni
  • nowa, świetna podklasa pryzmatyczna
  • niezwykle klimatyczne misje z niezłą ścieżką dźwiękową
  • dużo aktywności w „endgame”
  • postać Świadka i ciągłe uczucie jego wszechobecności
  • zaskakująco pomysłowy rajd z wymagającymi mechanikami
  • pierwsza w serii, oficjalna 12-osobowa aktywność
  • satysfakcjonujący koniec fabuły (Sagi Światła i Ciemności) rozpoczętej przy premierze pierwszego Destiny

Minusy:

  • wciąż ten sam czasem przyjemny, a czasem irytujący grind
  • problemy z serwerami na premierę i zaraz po niej
  • lekko przestarzała już grafika (to generacja PS4/XONE)
  • poziom trudności nowego rajdu może niektórych nieprzyjemnie zaskoczyć
  • umiejętność specjalna nowej podklasy trochę „bez pary”
  • na start mało wyzwań, w których nagrodą jest jasny pył (zamiennik srebra – waluty w grze)

Grafika: 7.5/10

Dźwięk: 9/10

Grywalność: 9.5/10

Ocena ogólna: 8.5/10