Czy rzeczywiście potrzebujemy flagowców?
Branża mobilna przeszła długą i wyboistą drogę, by przekonać nas, że solidny, kosztujący kilka tysięcy złotych smartfon to świetny pomysł na wydanie naszych pieniędzy. Szkoda, że następnie, w ciągu zaledwie kilku lat, ten piękny trend został wypaczony. Stawia on przed nami wszystkimi kluczowe pytanie – czy zakup flagowca wciąż ma jakikolwiek sens?
Flagowy smartfon, czyli fanaberia dla bogatych?
Moja przygoda z branżą mobilną zaczęła się już dawno temu. W zasadzie już na przełomie XX i XXI wieku (tak może zostać, ale gdyby szukać spektakularnego podania tej informacji to możesz napisać, że na przełomie tysiąceci). Pamiętam, że jednym z pierwszych telefonów ze ścisłego topu, jaki koniecznie chciałem mieć był Sony Ericsson k800i. Niby zwykła komórka z aparatem, ale w tamtych czasach to był naprawdę mocny gracz. Nawet dziś urządzenie potrafi wykonać całkiem dobre fotki.
Później, wraz z nastaniem ery Androida, w zależności od tego, co zaprezentował dany producent, wybierałem między smartfonami z logo Sony a Samsunga. Były to czasy, kiedy marże za flagowy telefon – owszem – były odczuwalne, ale na pewno nie określiłbym ich mianem zaporowych, oderwanych od rzeczywistości.
Pomagały też abonamenty u operatorów, bo był to schyłek czasów, kiedy do urządzenia nie była doliczana „opłata ratalna”. Raz na jakiś czas można było kupić naprawdę sensowny produkt, który był prawdziwą okazją. Obecnie też jest to możliwe, ale z racji na galopujące ceny i zmieniony model płatności (ach, raty, raty wszędzie), trudniej o dobrego deala.
W zasadzie od czasu, kiedy cena za dobry, wnoszący wiele innowacji, flagowy produkt przekroczyła psychologiczną barierę czterech tysięcy złotych, uznałem, że nie ma sensu brać udziału w tym wyścigu. Gdyby jeszcze te wszystkie nowości, jakie wdrażają producenci, były rewolucyjne, to zupełnie inna rozmowa. Niestety, o prawdziwe zmiany, które dobrze definiuje określenie game changer, naprawdę trudno.
Innowacje we flagowcach to tylko pościg za cyferkami
Nie wiem jak Wy, ale ja mam czasem takie wrażenie, że w ekosystemie Androida dotarliśmy już do tego miejsca, gdzie zdecydowana większość firm nie walczy ze sobą na argumenty, ale skupia się na cyferkach. Aparaty muszą mieć jak najwięcej megapikseli. Najnowszy trend – 108 Mpix już rozlewa się po branży. Czy wnosi on coś rewolucyjnego? Nie wiem. Wiem natomiast, że fotografia na ekranie smartfona z aparatu z 12 Mpix modułem głównym często może być lepsza niż z takiego 64 czy 108 Mpix kombajnu.
Kolejny absurdalny wyścig, którego wszyscy jesteśmy świadkami, to zoom. Wydawało się, że x30, to sensowna wartość. Jasne, wyśrubowanie wyniku do ładnie wyglądającego w materiałach prasowych x50 można jeszcze zaakceptować, ale przybliżenie x100 w urządzeniu wielkości małego pudełeczka? Nie mam pojęcia, kto skorzysta z tej funkcji.
Nie jest to tylko gadka teoretyka, bo miałem przyjemność korzystać z urządzenia z przybliżeniem x100. Zapewniam Was – w zdecydowanej większości scenariuszy użytkowania, jest to zbędny bajer, który nie daje nic. A wpływa na koszt urządzenia, jeszcze bardziej windując jego cenę.
Podobne przykłady można mnożyć. Paradoksalnie, chyba jedynym sensownym miejscem, gdzie te cyferki faktycznie mają sens, jest pojemność akumulatora. Tutaj faktycznie, im więcej, tym lepiej. Jak na złość, akurat w tym ujęciu nie widać zbyt wielkich zmian. Na ogniwa krzemowe czekamy już kilka lat, a obiecywanego przełomu wciąż nie widać.
Mimo wszystko doceniam skupienie się na technologii szybkiego ładowania. To zmiana, która naprawdę może uczynić życie lepszym. Naładowanie akumulatora od zera do stu procent w mniej niż godzinę to coś, co może pomóc każdemu z nas. Zarówno Tobie, jak i mnie.
Technologia lubi cierpliwych
Nowości kosztują. Tak niestety skonstruowany jest rynek i takimi rządzi się prawami. Bez względu na to, czy mówimy o telewizorze, samochodzie, smartfonie czy laptopie. Dobra wiadomość jest taka, że branża #tech wynagradza cierpliwych.
Jeśli akurat nie macie wolnych pięciu tysięcy złotych na topowego flagowca z tego roku, to nie szkodzi. Z bardzo dużym prawdopodobieństwem można założyć, że aparat, który rok temu był wielką nowością, nagle stanie się powszechny i znajdzie swoje miejsce w wyższej półce średniej. Jeśli poczekacie kolejny rok, to bez trudu kupicie telefon z tymi – lub bardzo zbliżonymi – podzespołami za dwa lata. Za połowę ceny.
Już dziś można znaleźć wiele urządzeń, które doskonale potwierdzają tę teorię. A jeśli koniecznie chcecie mieć urządzenie z flagowym rodowodem, to przyjmuje się, że ceny topowych urządzeń z Androidem potrafią stracić nawet 25-30% swojej ceny początkowej w rok. Nie jest to regułą, ale wiele naprawdę ciekawych telefonów tylko potwierdza ten trend.
Inspiracja Apple, a flagowce z Androidem na pokładzie
Kolejna rzecz, na jaką warto zwrócić uwagę, to przesadne inspirowanie się produktami z logo nadgryzionego jabłka. Firmy skupione w obozie Androida mają na swoim koncie wiele ciekawych innowacji. W mojej opinii zagięty ekran czy złożona optyka aparatu to świetne i użyteczne funkcje, które zawdzięczamy właśnie im.
Niestety, jest pewien problem. Apple, czyli na dobrą sprawę, firma, która stworzyła i spopularyzowała smartfony, jakie znamy, uparcie gra według swoich reguł. Siła oddziaływania tego producenta jest zresztą imponująca i o wiele częściej zdarza się, że to producenci z obozu Androida inspirują się nowościami z Cupertino, niż odwrotnie.
Przykłady? Wystarczy podać dwa: notch, czyli wcięcie w obszarze roboczym wyświetlacza, które – w różnych formach – na swoje potrzeby zaadoptowali niemal wszyscy oraz wyspa z aparatem głównym. Odnoszę wrażenie, że główni rywale Apple już jakiś czas temu przestali rozwijać swoje własne pomysły designerskie.
Jasne, jest kilka chlubnych wyjątków, w tym smartfony od Sony czy rodzina Mate od Huawei, ale są to raczej wyjątki, które potwierdzają pewną regułę. Szkoda tylko, że za tą inspiracją telefonami Apple nie idzie też wieloletnia polityka aktualizacji.
Mimo pewnych zmian na dobre, użytkownicy Androida w dobrym układzie dostaną dwa-trzy lata wsparcia dużymi aktualizacjami i tyle. Ekosystem Apple jest pod tym kątem o lata świetlne do przodu i muszę szczerze przyznać, że i dla mnie – osoby, która od zawsze omijała Apple szerokim łukiem – jest to ogromny atut.
Jeśli nie flagowiec, to co?
Nasz wybór jest tak naprawdę całkiem prosty. Możemy szukać szczęścia w wyższej półce średniej lub zdecydować się na zakup ex-flagowca sprzed roku. Trudno powiedzieć, która decyzja będzie lepsza. Z mojej obserwacji rynku wynika, że pewną przewagę mają raczej zeszłoroczne topowe telefony, co wynika z tego, że każdy z nas lubi mieć to wrażenie obcowania z produktem klasy premium.
Takie urządzenia, jak Samsung Galaxy S10, Note 10 czy Huawei P30 Pro, można obecnie kupić w całkiem atrakcyjnych kwotach. Odpadają też choroby wieku dziecięcego. Jeśli jakiś telefon był po prostu zły, niezoptymalizowany, rynek na pewno zdążył to już wyłapać.
Wciąż warto pochylić się nad Xperią 1 od Sony, a także nad takimi perełkami, jak OnePlus 7T Pro. Powinniście docenić też komfort pracy z Xiaomi Mi 9T Pro, który nie kosztuje obecnie więcej, niż 2500 PLN. Osoby, które uwielbiają Xiaomi, a chcą mieć flagowca nieco mniejszym kosztem, wciąż znajdą wiele dobrych rozwiązań w Mi 9 oraz Xiaomi Mi MIX 3.
Ciekawie rysują się też nowe średniaki. Pocophone F2 Pro, Motorola One Zoom, Motorola G 5G z modemem 5G czy bajecznie grająca Motorola EDGE. Jeśli skupicie się na półce średniej, nie lekceważcie Motki, bo ta firma działała w tej niszy rynku na długo przed wszystkimi innymi producentami. Wiele urządzeń – na czele z dość wiekową rodziną G6 – to były prawdziwe game changery, które wymuszały na konkurencji radykalne działania.
Flagowiec? A może Apple?
Tutaj docieramy do alternatywy, nad którą obecnie sam się zastanawiam. Apple ma wiele atutów, o jakich konkurencja z zielonym robotem na pokładzie może tylko pomarzyć. Trzymanie ceny, bardzo dobra optymalizacja i wspomniana już wcześniej, długa polityka aktualizacji, sięgająca nawet pięciu lat.
O tym, że Apple wciąż jest na fali, świadczą kwartalne i roczne wyniki sprzedaży. W tym roku bryluje tam iPhone 11, który zdaniem wielu osób jest jedną, z najlepszych inwestycji długoterminowych w smartfona. Oczywiście, ekosystemu trzeba się nauczyć, jednak tak samo kiedyś wszyscy migrowaliśmy z telefonów komórkowych na smartfony. Najpierw z Symbianem, czasem z Windows Phone czy Bada OS. Można? Można.
Na pewno jest to trend, który wciąż warto rozważyć. Kolejne lata pokazują, że wyścig między producentami w świecie Androida jest niezwykle ciekawy, momentami pasjonujący, ale to trochę jak zmagania między drużynami ze środka tabeli, które bardzo rzadko potrafią zagrozić temu prawdziwemu liderowi.
Rynek chce zmian, a nie kosmicznych cen
Wiecie, jaki w mojej opinii jest główny problem z ekosystemem Androida? Diagnoza jest bardzo prosta. Firmy zainspirowały się zbyt wieloma cechami, jakie na rynek wprowadziło Apple. Niestety, wraz z ceną. Nawet jeśli przebolejemy notcha i tę nieszczęsną wyspę na aparat, to dlaczego niemal wszyscy gracze na rynku tak chętnie zainspirowali się też ceną?
To przykre, bo zazwyczaj płacimy za pozorne nowości. Zwłaszcza teraz, w czasach pandemii, gdy globalna gospodarka zwalnia, widać to bardzo dobrze. Podejrzewam, że wielu konsumentów nie kupi kolejnego flagowca na kredyt tylko po to, by móc pochwalić się przed znajomymi telefonem za pięć tysięcy.
Na nowo uczymy się szukać zamienników i wiele osób zaczyna wreszcie dostrzegać to, jak bardzo w ostatnich latach wszystkich nas dobijała marża. Jeśli można doszukiwać się czegoś dobrego w tym dziwnym 2020 roku, to wydaje mi się, że dla wielu będzie to właśnie wzrost świadomości zakupowej i poszukiwanie realnych alternatyw.
I właśnie tego życzę zarówno sobie, jak i Wam. Znalezienia takich alternatyw zakupowych, które w pełni spełnią Wasze oczekiwania. Bo wydawanie tysięcy złotych na flagowca, nie jest obecnie zbyt przemyślaną decyzją, która dałaby nam wszystkim nowości, jakich świat już dawno nie oglądał. Niestety.