Nobody Wants to Die – niby tylko “symulator chodzenia”, ale za to jaki! Recenzja

Idę o zakład, że przed premierą mało kto widział w Nobody Wants to Die wielki hit. Ot ciekawy indyczek płynący na fali popularności cyberpunka, który dodatkowo miał kusić nas grafiką na Unreal Engine 5 i klimatami noir rodem z Blade Runnera. O dziwo jednak, ta narracyjna przygodówka wyrosła nagle na wakacyjną perełkę. Jak to możliwe?

Wakacje to nie jest dobry czas na nowe gry. Wie o tym branża elektronicznej rozrywki, wiedzą i gracze. Raz, że każdy chce odpocząć, także twórcy gier, a dwa – że w okresie lipiec–sierpień wszyscy jesteśmy dużo mniej skłonni wydawać pieniądze na nowe tytuły. A wiadomo przecież jak krótki jest dziś żywot nowości – czasem nie mijają nawet 3 miesiące i ich cena drastycznie spada. Trudno się dziwić, że podczas wakacji raczej nie mamy co liczyć na wielkie, rozdmuchane hity pokroju Helldivers 2, Rise of the Ronin, Stellar Blade czy nawet Destiny2: Ostateczny kształt. No chyba że pod sam koniec wakacji, gdy w sklepach zacznie się szał akcji promocyjnych „Back to School”.

Nie oznacza to jednak, że letnie miesiące to już zupełna posucha, jeśli chodzi o nowe gry. Częściej pojawiają się tu nowości Free-to-Play, a i mniejsi twórcy starają się wykorzystać okazję, by zostać zauważonym. Stąd wysyp najróżniejszych indyczków. Czasem zdarzają się jednak i większe tytuły, które z różnych względów w innym okresie miałyby potężnie pod górkę. Nobody Wants to Die jest właśnie taką produkcją – nietypową, intrygującą i niesamowicie klimatyczną, która w normalnych warunkach pewnie zaginęłaby w tłumie. A to byłaby już naprawdę wielka strata.

Nobody Wants to Die – to nie jest przyszłość, której chcemy

By zrozumieć jak niesamowitą grę udało się stworzyć wrocławskiemu studio Critical Hit Games trzeba zacząć od kreacji świata, w jaki przyjdzie nam się tutaj zanurzyć. Jeśli ciągle żywe są w was wspomnienia serialu Altered Carbon dostępnego na Netflix, skojarzenia nasuną się same. Mamy tu bowiem dystopijną przyszłość, w której ludzie pokonali śmierć poprzez możliwość transferu świadomości do innego ciała. Nieśmiertelność nie jest jednak prawem, a przywilejem obłożonym dość kontrowersyjnym obowiązkiem opłacania abonamentu na dalsze „powłoki” (jak zwykło się tutaj nazywać ciała).

Dlaczego kontrowersyjnym? Tego lepiej tutaj nie zdradzę, bo cała fabularne tło Nobody Wants to Die stanowi nieodłączną część opowiadanej w grze intrygi. Oczywiście, jak na kryminał w klimatach noir przystało atmosfera gęstnieje tu z minuty na minutę, gdy rozświetlony kolorowymi neonami i skąpany w strugach kwaśnego deszczu retrofuturystyczny Nowy Jork powoli odsłania swoje mroczne tajemnice. I pomyśleć, że wszystko zaczyna się od z pozoru prozaicznej sprawy pewnego bogacza – Edwarda Greena, który dokonał żywota w swoim apartamencie położonym wysoko ponad skażonymi chmurami.

Lubicie Ricka Decarda? Polubicie i Jamesa Karra

Rick Decard, pamiętny Blade Runner, bez dwóch zdań był inspiracją dla głównego bohatera Nobody Wants to Die. James Karra, bo tak nazywa się kierowana przez nas postać, to detektyw Wydziału Śmiertelności, obecnie zawieszony, który po zmianie powłoki zmaga się jeszcze ze skutkami przeniesienia świadomości. To właśnie jemu trafia się sprawa Edwarda Greena mająca być z pozoru prostym pobraniem świadomości i odstawieniem jej do banku pamięci.

Oczywiście, wszystko ma zostać przeprowadzone po cichu, bez zbędnej sensacji, bo Green był jednym z włodarzy Nowego Jorku. Dlatego do Karry dołącza Sara Kai – łączniczka, która ma zdalnie pomagać mu przy tej sprawie, a jednocześnie raportować wszystko wyżej. Niestety, gdy na miejscu okazuje się, że jest to śmierć ostateczna, bo mózg uległ nieodwracalnym uszkodzeniom, wszystko potężnie się komplikuje. Od tego momentu zaczyna się też dla nas właściwa, detektywistyczna zabawa.

Patrz, szukaj, kombinuj

Żeby jednak była jasność – jeśli liczycie na typowo przygodówkową rozgrywkę to potężnie się na Nobody Wants to Die zawiedziecie. Ta gra to bardziej interaktywne doświadczenie, które niejako zmusza nas do poruszania się od okruszka do okruszka. Co prawda mamy tu aż cztery możliwe zakończenia, które zależą od podejmowanych przez nas decyzji, ale całość rozgrywki jest dość liniowa i sprowadza się do ściśle określonych czynności, które twórcy podsuwają nam tutaj jak na tacy.

Nie oznacza to jednak nudy. Oj, co to to nie. Pomimo prowadzenia nas poprzez kolejne śledztwa niemal za rączkę Nobody Wants to Die robi to w taki sposób, że chcemy poznać co tak naprawdę wydarzyło się na miejscu kolejnych przestępstw i dokąd zaprowadzi nas sprawa Greena, od której wszystko się zaczęło. Ale nie chodzi tu tylko i wyłącznie o angażującą historię. Najjaśniejszą perełką Nobody Wants to Die jest bowiem rekonstrukcja wydarzeń, która pozwala nam, manipulując czasem, odtworzyć wszystko co działo się na miejscu przestępstwa, tak jakbyśmy byli w samym środku tego zdarzenia.

Co najlepsze, nie dostajemy tu tego wszystkiego od razu. By móc odtworzyć przebieg wypadków musimy najpierw znaleźć konkretne ślady. I tu pomocą przychodzą nam dodatkowe narzędzia z arsenału naszego bohatera takie jak lampa UV czy przenośny rentgen, dzięki którym namierzymy ślady biologiczne, kable i ukryte włączniki.

Cała zabawa w Nobody Wants to Die polega więc na szukaniu tropów, manipulacji czasem i próbie namierzania kolejnych śladów w uruchamiających się nam anomaliach. No prawie cała, bo gra w pewnych momentach daje nam jeszcze możliwość podsumowania dotychczasowego śledztwa poprzez łączenie hipotez ze znalezionymi dowodami. I choć może się wydawać, że wszystko to po pewnym czasie zacznie nas nużyć (szczególnie, że niektóre rekonstrukcje są nieco nazbyt rozwleczone), to jednak mix kryminalnej zagadki z typowym łączeniem kropek jest niesamowicie angażujący.

Mroczne piękno retrofuturyzmu i klimat jak z najlepszego filmu noir

Nobody Wants to Die nie byłoby jednak tak atrakcyjne, gdyby nie niesamowita oprawa wizualna. Dzięki Unreal Engine 5 Nowy Jork przyszłości wygląda absolutnie fenomenalnie, szczególnie w tych miejscach, które do złudzenia przypominają sceny z Blade Runnera czy Altered Carbon. Twórcy gry postarali się też by wszystkim wydarzeniom towarzyszyła świetnie dopasowana ścieżka dźwiękowa, która wraz grafiką i specyficznym oświetleniem buduje tu genialny wręcz klimat neo-noir.

No i są jeszcze monologi wygłaszane przez naszego bohatera, które z miejsca przypominały mi tak kultowe obrazy jak wspomniany już wcześniej Blade Runner czy znacznie starszy Sokół maltański. Dzięki połączeniu wszystkich tych elementów Nobody Wants to Die to naprawdę niesamowite doświadczenie.

Nobody Wants to Die_20240718210019

I tak się powinno robić „nudne” gry

Widziałem już w sieci narzekania, że Nobody Wants to Die to prosty symulator chodzenia, w którym rola gra sprawdza się tylko do znajdowania śladów. Do tego nudny, krótki (na około 6-7 godzin) i do bólu powtarzalny, bo przecież cały czas robimy to samo. Może i trochę tak, ale przecież w grze, która ma być interaktywnym doświadczeniem nie chodzi o rozbudowaną rozgrywkę, a o angażującą historię, ciekawych bohaterów i to co gra w nas pozostawia po jej ukończeniu. I w każdym tym aspekcie Nobody Wants to Die błyszczy. Jak dla mnie jest to więc prawdziwa wakacyjna perełka, która z pewnością zostawi swój ślad w historii elektronicznej rozrywki. Zresztą sprawdźcie to sami.

Plusy:

  • niesamowicie intrygująca, świetnie poprowadzona fabuła
  • fenomenalnie zarysowany świat przyszłości, którego mroczną stronę powoli odkrywamy
  • charyzmatyczni bohaterowie, na których faktycznie zaczyna nam zależeć
  • genialny klimat neo-noir będący mieszanką Altered Carbon, Blade Runnera i kilku innych, kultowych filmów Sci-Fi
  • ciekawy patent z odtwarzaniem wydarzeń i manipulowaniem czasem
  • bardzo angażująca rozgrywka
  • świetna oprawa audiowizualna

Minusy:

  • szukanie dowodów na miejscach przestępstw potrafi momentami być irytujące
  • decyzje, które niewiele zmieniają podczas zabawy
  • drobne problemy techniczne
  • dość krótki czas gry

Grafika: 9/10

Dźwięk: 10/10

Grywalność: 8/10

Ocena ogólna: 9/10