Zapach napalmu i dwie klimatyczne przygody – „Retro Wspominki”

Tym razem poczujecie lekki zapach napalmu o poranku w grze „7554”, będziecie przeżywać przygody Tin Tina w grze „The Adventures of Tintin: The Secret of the Unicorn”, a następna gra to kolejne przygody  jakie spowodują ciarki na plecach, bo to „Alan Wake”, czyli już wiecie, co się będzie działo w Retro Wspominkach… 
„7554”, pierwsza wspominka z dżungli pachnącej napalmem, a w tle leci Wagner.Wietnam znają chyba wszyscy miłośnicy gier komputerowych. Do kraju tego wyjeżdżają może nie tak często jak do hitlerowskich Niemiec, ale i tak zdążyli poznać już każdy zakątek tamtejszej dżungli, przejść szlak Ho Chi Minha i zajrzeć w podziemne korytarze, w których ukrywa się niejaki Charlie. Oto nadarza się okazja, by spojrzeć na ów kraj z zupełnie innej strony.
Program Emobi Games jest o tyle nietypowy, że całkowicie odwraca sytuację. Przede wszystkim to dzieło Wietnamczyków, pierwsza tak głośna gra wyprodukowana w tym nieco zapomnianym kraju. Po drugie, skupia się ona na wcześniejszym konflikcie, czyli pierwszej wojnie indochińskiej. Wybuchła ona zaraz po zakończeniu II wojny światowej i śmierci prezydenta Roosevelta. Wietnam, należący wówczas do Francji, postanowił walczyć o swoją wolność. Wspomniany Ho Chi Minh utworzył Komitet Wyzwolenia i przez kolejnych dziesięć lat wspierał partyzantkę w walce z okupantem.Autorzy gry postanowili opowiedzieć o tamtych czasach i o bohaterstwie żołnierzy walczących po stronie Wietnamu. Nie stworzyli jednak dzieła propagandowego czy amatorskiej zręcznościówki pełnej archaicznych rozwiązań. Za wszelką cenę, z lepszym bądź gorszym skutkiem, starali się „podrobić” słynne „Call of Duty”. I tak oto w „7554” kierujemy niewielkim, czteroosobowym oddziałem żołnierzy, z których każdy ma nieco inne umiejętności. Strzelamy nie do Amerykanów, a Francusów, likwidując ich w ilościach hurtowych. Powalenie piętnastu chłopa w minutę to pikuś!Tempo akcji jest naprawdę niezłe, a na ekranie sporo się dzieje. Autorzy programu postarali się o sekwencje skryptowane w naprawdę sporych ilościach. Ot, wywalenie drzwi w budynku często wiążę się z charakterystycznym spowolnieniem, podobnie jak wybuch jakiegoś ładunku. Niektóre z owych animacji niemal żywcem zapożyczono z „Call of Duty”, włącznie z charakterystycznym umiejscowieniem kamery i sposobem kadrowania scenki. Swoją drogą Francuzi są dość żywotni i powala ich dopiero wpakowanie w nich dwóch serii. Dla odmiany gracza zabić niezwykle prosto i gdyby niekulejąca AI, „7554” byłaby niezwykle trudna.Gorzej, że również w samej rozgrywce pojawiają się błędy. Szwankuje celowanie, bo choć w grze można sobie włączyć „krzyżyk”, to i tak pocisk leci w nieco innym kierunku. Wykonanie headshota chwilami graniczy z cudem. Zdarza się, że potężna eksplozja nie czyni żadnej krzywdy stojącemu tuż obok żołnierzowi, chociaż powinno go zabić. Francuzi są zresztą dość ruchawi, potrafią schować się za jakąś przeszkodą, uciec z linii strzału. Ciekawym rozwiązaniem jest też ograniczenie ekwipunku do dwóch zaledwie broni palnych (dowolnej wielkości), paczki granatów oraz noża. Ja najczęściej korzystałem z MP-40, a kiedy pojawiały się czołgi, sięgałem po bazookę.Tą metodą dość szybko dotarłem do końca. Gra obejmuje cztery lata konfliktu upchnięte w 12 misji, które można ukończyć w pięć godzin. Na szczęście zadania są dość zróżnicowane, przynajmniej, jeśli chodzi o lokacje. Czasami gracz walczy w dżungli, innym razem w małej wiosce czy mieście. Zdarzają się misje dzienne i nocne, ataki czołgów, przekradanie się po cichu gdzieś za liniami wroga… wszystko jak w życiu. Znaczy się jak w „Call of Duty”. I warto w tym momencie podkreślić, że pomimo licznych niedoróbek gra chwilami trzyma w napięciu. To nie jest strzelanina całkowicie zła i nieudana!Pod względem technicznym mamy do czynienia z pomieszaniem elementów zrobionych całkiem przyzwoicie z zupełnie nieudanymi. Rażą zwłaszcza słabe tekstury, a także widoczne na horyzoncie rozmyte tło. Niektórych może też boleć szara paleta kolorów. Z drugiej strony animacje nie są złe, dymy snujące się nad polem bitwy skutecznie mącą obraz, a odgłosy wystrzałów gdzieś-tam-w-oddali brzmią miło dla ucha.„7554” przejdzie zapewne do historii, jako pierwsza wietnamska gra o tak dużym rozmachu (choć już nie pierwsza wietnamska gra w ogóle – wcześniej było chociażby „Ho Chi Minh Trail”). Autorom udało się dowartościować naród i zapewne odnieść lokalny sukces. W Europie ich dzieło się jednak nie przebije. Jest zdecydowanie zbyt słabe. Lepiej, więc nie traktować go, jako grę, a jako ciekawostkę. I pod tym względem program Emobi Games sprawdza się doskonale.
„The Adventures of Tintin: The Secret of the Unicorn” przygody komiksowego bohatera,  przeżywane z waszą pomocą w domowym zaciszu.Trudna sprawa z tym Tintinem. Przede wszystkim, dlatego, że mało, kto go w Polsce zna. Moje pokolenie wychowywało się na rodzimych komiksach Papcia Chmiela, Szarloty Pawel, Tadeusza Baranowskiego czy Janusza Christy. Czytaliśmy też nałogowo „Thorgala” i nieliczne przemycane z zachodu historyjki obrazkowe, opowiadające o przygodach Batmana, Supermana czy tego gościa od pająków. Tintin był nam obcy – ja sam w dzieciństwie widziałem tylko jeden tom, po francusku. Nic nie zrozumiałem.Kolejne pokolenia miały swoich idoli, Kaczora Donalda, X-Menów, Wilka czy innych badziewiaków. Tintina wciąż brakowało. Pojawił się dopiero niedawno, pod postacią wysokiej, jakości albumów o niebanalnej cenie, wydanych w naszym kraju przez Egmont. Z tego, co wiem, sprzedały się nieźle, ale nie były to nakłady, które umożliwiłyby przeciętnemu Polakowi zapoznanie się z postacią rudowłosego skauta-dziennikarza. Dla przeciętnego rodaka Tintin to wciąż postać anonimowa. Innymi słowy wielka tajemnica.Zmieni to animowany film Spielberga, który obejrzało już kilkaset tysięcy widzów. A gra? Cóż, gra… gra niestety nie jest najlepsza. To typowa filmówka, czyli produkcja przygotowana niedbale, w wielkim pośpiechu, byle tylko zdążyć na premierę kinowego hitu. Lokacje są monotonne jak nagrania AC/DC i w sumie dość nudne. Fabuła miłośników kina też niczym nie zaskoczy, w dodatku rozmach obu produkcji dzielą miliony lat świetlnych (i dolarów przy okazji). Dlatego „The Adventures of Tintin” pozostaje propozycją przeznaczoną jedynie dla najbardziej zatwardziałych miłośników serii.Pod wieloma względami produkcja ta przypomina niezależną zręcznościówkę jednej z kilkuosobowych firm rozrzuconych po całym świecie. Jej główną część stanowią, bowiem proste labirynty utrzymane w klimacie znanym z… klasycznych, dwuwymiarowych odsłon „Prince of Persia”. Widok z boku na „przekrój poziomu” nie może dziś nikogo zachwycić, podobnie jak widok ludzika podciągającego się bądź opuszczającego z jednego chodnika na drugi. Nieco lepiej wypadają sekwencje przerywnikowe, takie jak pustynny pościg, podniebne pojedynki samolotowe czy ucieczka z łodzi. Są dynamiczne, efektowne, zrealizowane w zupełnie innym stylu niż reszta gry. Ale i tak do najlepszych pozycji gatunku jest im daleko.Gdyby jednak uznać „The Adventures of Tintin” za niezależną platformówkę, to… w sumie nie byłoby tak źle. Podobać może się patent z dwoma postaciami, pomiędzy którymi gracz się przełącza (chyba, że gra w co-opie). Poza tym Tintin sporo potrafi. Szybko biega, nieźle skacze, dobrze się wspina, potrafi też skradać się i dać komuś w dziób. Jego psiak umie wcisnąć się w jakieś wąskie dziury czy przejścia, która to umiejętność okazuje się czasami niezwykle przydatna. Jest też brodaty kapitan, który okazuje się równie gibki, co ryży bohater. Razem stanowią ekipę, która poradzi sobie z każdą zagadką.Zagadki nie są jednak przesadnie skomplikowane. Ot, wystarczy wrzucić znalezioną puszkę pomiędzy tryby maszyny, by ją zepsuć. Banalne. Równie proste są pojedynki z oprychami uzbrojonymi między innymi w parasole. Szast-prast i leżą. Owszem, z czasem sięgają po broń automatyczną i wizualnie wydają się wówczas bardziej niebezpieczni, ale… nadal pokonanie ich to bułka z masłem dla przeciętnie uzdolnionego dwunastolatka. Gra została pomyślana tak, by nawet początkujący gracze poradzili sobie z nią w czasie nie dłuższym niż 7 godzin.Dodam jeszcze, że prostota owych platformowych starć jest niczym w porównaniu z banałem pojedynków na szpady, które to również pojawiają się w grze (podziękujmy za to kapitanowi poważnie traktującemu historię swojej rodziny). Wymachiwanie kawałkiem zaostrzonej blachy nudzi się po 40 sekundach. Wtedy właśnie gracz odkrywa, że bawienie się w skomplikowane zastawy i ciosy nie ma sensu, gdyż… nie zdradzę tego – pomęczcie się te 40 sekund.
Gra, choć bazująca na kosztownej licencji, sprawia wrażenie niskobudżetowej. Z tych samych powodów trudno jest ocenić oprawę techniczną programu. „The Adventures of Tintin: The Secret of the Unicorn” czaruje efektownymi, choć prostymi animacjami i ciekawie zagospodarowanymi, choć niekiedy zbyt monotonnymi poziomami. Podobać może się również techniczne wykończenie niektórych elementów – widać gołym okiem, że grę zaprojektowano ze smakiem. Z drugiej jednak strony bliżej tej grze do produkcji niezależnych, do „Braida” chociażby (który to wydał mi się dużo bardziej kolorowy i radosny). Zaletą gry jest też to, że dość nieźle odtwarza oldschoolową atmosferę komiksów o Tintinie, a w co-opie sprawdza się naprawdę zacnie.Dlatego właśnie polecam ją tylko tym graczom, którzy zakochali się w komiksie lub filmie. Miłośnicy oldschoolowych platformówek znajdą sobie kilka innych, tańszych produkcji, czy to w PSN/XBLA, czy na Steamie. „The Adventures of Tintin: The Secret of the Unicorn” nie jest zła – nic z tych rzeczy. Po prostu nie wyróżnia się z tłumu.
„Alan Wake” wyruszamy ku kolejnej przygodzie z mrokiem, mgłą i niezłym klimatem w tle…To była gra, na którą czekałem. Historia pisarza, który zamiast natchnienia i świętego spokoju znalazł w miasteczku Bright Falls prawdziwe zło. Stephenem Kingiem pachniało to na kilometr, a za kod wzięli się twórcy mojego ulubionego „Maxa Payne’a”. To nie mogło nie wyjść.
Ale nie wyszło. Przynajmniej na PC. W pewnym momencie pecetowa wersja programu została skasowana i gra ukazała się wyłącznie na konsolach Xbox 360. Zebrała dobre i bardzo dobre recenzje, oczarowała wielu recenzentów i zachwyciła miliony graczy. Miała oczywiście pewne błędy i niedoróbki, ale duszny klimat skutecznie je rekompensował. Ale nie mnie. Ja w dniu premiery „Alana Wake’a” miałem jedynie peceta. Mogłem, co najwyżej objeść się smakiem.Mam dobrą wiadomość. Pecetowy „Alan Wake” pojawił się w sklepach. Program stanowi wierną konwersję konsolowego przeboju, eliminującą najważniejsze błędy i poszerzającą rozgrywkę o dwa dodatki, „Signal” i „Writer”. Ku mojemu zaskoczeniu gra nie zestarzała się i nadal jest niezwykle wciągająca. To jeden z tych programów, które za sprawą atmosfery dosłownie przykuwają cię do fotela. Odchodzisz jedynie na chwilę, by wyjąć z lodówki kolejne piwo.
Do rzeczy jednak. Główny bohater programu, utalentowany pisarz Alan Wake, od dwóch lat cierpi na kryzys twórczy. Nie jest w stanie sklecić niczego, co miałoby ręce i nogi. Załamany, postanawia zabrać żonę Alice na krótkie wakacje. Wyjeżdżają do miasteczka Bright Falls w stanie Waszyngton (czyli w rejony Seattle). Na miejscu robią podstawowe zakupy i odbierają klucze do domku stojącego na wyspie na jeziorze Cauldron. Potem wyruszają na miejsce.Rozpakowując bagaże Alan odkrywa, że jego żona wbrew jego woli zapakowała maszynę do pisania. Wściekły, wybiera się na krótki spacer. W końcu wraca do chatki. Nagle słyszy pełne przerażenia okrzyki żony. Widzi też, jak coś lub ktoś wciąga ją pod wodę. Oczywiście rzuca się jej na pomoc i… budzi się tydzień później w szpitalu. Lekarze twierdzą, że miał wypadek samochodowy!
W ten właśnie sposób zaczyna się przedziwna, pełna mrocznych zwrotów akcji opowieść o człowieku, który próbuje połapać się w swoim życiu i zmierzyć z niewyjaśnionym. W Bright Falls non-stop dzieje się coś dziwnego. A to pojawiają się przedziwne istoty, które boją się światła latarki, a to policjant nagle stwierdza, że wyspa na jeziorze Cauldron nie istnieje (ponoć zatonęła po trzęsieniu ziemi trzydzieści lat wcześniej). Czy Alan odkryje prawdę? Czy pokona moce zła, które postanowiły sobie z niego zadrwić w niezwykle okrutny sposób? No właśnie…Gra została podzielona na sześć epizodów opowiadających kolejne losy Alana. Każdy z nich – niczym rasowy serial – kończy się pełną napięcia sceną, uniemożliwiającą odejście od komputera. Z telewizyjnych seriali twórcy zapożyczyli też rozbudowaną i inteligentnie napisaną fabułę, opowiadaną m.in. za pośrednictwem wygenerowanych na silniku gry cut-scenek. Grania i tak jest dużo. Łażenia, miotania światłem w nocne stwory, zwiedzania lokacji.
Teren, który oddano do dyspozycji grającemu, nie jest rozległy, ale nie jest też mały. Tworzą go nieduże lokacje, po których można się pokręcić, połączone liniowymi przejściami fabularnymi. To oczywiście miasteczko Bright Falls (dziura, powiedzmy sobie szczerze) oraz okoliczne pagórkowate lasy. Wszystkie je odmalowano w charakterystycznym dla Remedy stylu, z wielką dbałością o szczegóły. Tu nie ma nowiutkich budynków i wypucowanych sportowych samochodów znanych z innych produkcji. Jest za to stary, zarośnięty komisariat, pogrążone w cieniu wąwozy, gęste chaszcze, a nawet ośrodek dla normalnych inaczej.Nastrój zagrożenia i izolacji skutecznie budują dziwne ujęcia i obiekty, takie jak chociażby odbiorniki radiowe czy telewizory ustawione w dość nietypowych miejscach. Warto wyłapywać takie smaczki i dokładnie je badać. Nagrania audio budują atmosferę nie mniej skutecznie niż w „Bioshocku”. Swoje robi też pora dnia. Kiedy słońce mocno świeci, można spacerować sobie po okolicy i rozmawiać z postaciami niezależnymi. Z kolei w nocy, przy świetle księżyca, z zaułków wyłażą wspomniane już dziwne strony. Nastrój budują wówczas latarnie rzucające skąpe światło na otoczenie i owa latarka. No i narrator. Narrator, któremu nie można wierzyć.Walk w grze nie brakuje i bazują głównie na zręczności (sprawdza się tu zarówno pad, jak i zestaw klawiatura plus myszka). Przeciwnicy nie są w ciemię bici i atakują. Wywijają też różnymi sprzętami, rzucają toporkami i wymachują nożami. Trzeba w odpowiednim momencie uchylić się, a wówczas nic złego się nie stanie. Alternatywnym pomysłem jest ucieczka, tyle, że Alan ma ograniczoną ilość sił i łatwo się męczy. Wiadomo, to nie komandos, a pisarczyna. Fajnie, że poziom trudności tak dobrano, by nawet początkujący gracz poradził sobie z kolejnymi zadaniami. Z drugiej strony taki stary wyga jak ja wcale się nie nudził.Konwersja jest udana. Sterowanie wygodne, grafika dobra, a chwilami nawet bardzo dobra, podobnie jak i oprawa dźwiękowa. Dołączone płatne dodatki wypełniają luki w scenariuszu i dodają ciekawe wątki, dzięki którym gra jest jeszcze bardziej emocjonująca. Szkoda, że nie wyeliminowano tych elementów fabuły, które chwilami nużą. Dość często bohater musi uciekać przez las, a potem szukać drogi do domu. I broni, bo uciekając ją zgubił.
Mimo to cieszę się. Gra jest wspaniała, ma świetny klimat i ciekawą fabułę. Wciąż dobrze wygląda i potrafi zaintrygować, a nawet przestraszyć. Owszem, starcia bywają męczące, a przedzieranie się przez las nie jest szczególnie emocjonujące, ale i tak „Alan Wake” w wersji pecetowej rządzi.